Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Łk 18,11-12
Czekam na święta, ale zarazem, gdy o nich myślę, ogarnia mnie złość i bunt. Nie mam zgody na świąteczne jajeczko faryzeuszy. Jednocześnie przeraża mnie myśl, że stanę się jak jeden z nich. Boję się uznać prawdy o mnie samym. Nadal wolę się karmić swoim powierzchownym, mniej lub bardziej wygodnym wizerunkiem, do którego się już przyzwyczaiłem, uspokajając się może tym, że innymi jest gorzej.
Gdy myślę o świętach mam więcej złości niż radości. Chciałbym, aby już minęły. Tak naprawdę nie znoszę świąt! Jest to dla mnie katorga w uroczystym ubraniu i pobożnym udawaniu niemającym nic wspólnego ze zwycięstwem życia nad śmiercią. Dla mnie jest to zwycięstwo obłudy nad prawdziwością życia.
Prawda o sytuacji w naszym domu jest szczególnie niewygodna. Jej obecność pozbawiłaby nas bezmyślnego samozadowolenia. Dlatego nie zwracamy na nią uwagi, bo w końcu trzeba by było coś z tym zrobić. Przecież na tle innych nie wypadamy tak najgorzej – jakże to gładkie i wygodne usprawiedliwienie, nieprawdaż?
Mam złość, że o innych mamy tak wiele do powiedzenia. Wiemy, jak naprawić ich życie, jakie popełniają błędy. To dla nas takie oczywiste. Od razu czujemy się lepsi, moralniejsi, występujemy z pozycji wyższości, bo my wiemy, co oni powinni zrobić, my im doradzimy, my tacy nie jesteśmy.
Nie lubię świąt i przeraża mnie to spotkanie z bliskimi. Wówczas naszą strategią jest ucieczka w niemyślenie, w rodzinne życie w słodkiej iluzji, że tego nie ma: nie widzimy – nie ma. No tak, czujemy co prawda czasem jakiś dyskomfort, czasem uczucie jakiegoś niepokoju, ale przecież od dawna jakoś sobie z tym radzimy – to ten świat tak przytłaczająco na nas wpływa, tyle w nim niegodziwości…
Mamy dobrze opracowane wygodne wytłumaczenie wszystkiego, byleby broń Boże nie zajrzeć w swoje życie, w głąb rodziny, bo jeszcze coś tam znajdziemy i co wtedy z tym zrobimy? I pryśnie nasz śliczny, farbowany obrazek tak nabożnie budowany i starannie chroniony. I trzeba będzie coś zrobić z tą niewygodną prawdą, więc wolimy jej nie znać.
Lepiej żyć życiem innych: sąsiadów, krewnych, znajomych, i dalej: życiem gwiazd, celebrytów, postaci z seriali, gazet, programów informacyjnych, oglądać czyjeś „trudne sprawy” – byleby tylko nie swoje. „Życie na gorąco”, „na zimno”, na jeszcze inaczej…. byleby nie nasze. Uwielbiamy zabawiać się w dobrych doradców, potrafimy godzinami dyskutować, co dzieje się w życiu pani z banku lub urzędu. Ale nie widzimy, nie chcemy widzieć, nie chcemy zauważać, ani nawet myśleć o tym, co dzieje się z nami samymi, z naszą rodziną.
Czy potrafimy być w tym naszym życiu naprawdę obecni? Jak czują się z nami najbliżsi? Jak się czujemy sami ze sobą? Czy wiemy, co się dzieje w każdym z nas? Jakimi jesteśmy dla siebie, jako matka, ojciec, siostra, babcia? Jakimi potrafimy być przyjaciółmi, jaka jest wreszcie nasza rodzinna relacja z Bogiem? Kim jesteśmy dla siebie, dla najbliższych, dla Boga? Nie znajdujemy dla siebie czasu i życzliwej uwagi. Nawet nie zauważamy ich samotności. Nie wiemy tego, co dzieje się w życiu własnych dzieci, nie dostrzegamy bliskich. To właśnie jest ta świąteczna niewygodna prawda o mojej rodzinie.
Źle się czuję przy świątecznym stole, przy którym znowu będziemy rozmawiać tylko o innych. Wymieniać najnowsze wiadomości, rady, ustalimy wspólny punkt widzenia, będziemy dyskutować pełni zapału i pasji, jakby od tego zależała zmiana życia innych, tylko nie będziemy rozmawiać o sobie. O tym, jak czujemy się we wspólnym gronie; o tym, czego potrzebujemy, jak bardzo brakuje nam wsparcia i poczucia wspólnoty, jak nie otrzymujemy tego, czego bardzo pragniemy od siebie nawzajem; o tym, że każdy z nas pragnie być po prostu kochany, czuć mądre, życzliwe wsparcie i obecność w serdecznej relacji z drugą osobą. Uciekamy od tego, co bezcenne, a w zamian zajmujemy się uzdrawianiem polityki, ocenianiem życia krewnych, sąsiadów….
Czy tym razem zdobędę się na odwagę, by wreszcie być sobą, porozmawiać o sobie, o nas, o moich pragnieniach, potrzebach, radościach, o marzeniach, rozterkach, potrzebie bliskości z innymi, o tym, że potrzebuję ich uwagi i życzliwej obecności w moim życiu, że są dla mnie ważni i obchodzi mnie to, co się u nich dzieje…?
Potrzebuję dzisiaj cnoty męstwa, by w duchu szczerej miłości, zajrzeć wreszcie na własne podwórko, by wspólnie zacząć od małych wiosennych porządków. Potrzebuję rodzinnej wspólnoty, może nie idealnej, ale takiej, że wszyscy jesteśmy w niej potrzebni, że każdy jest kochany, chciany, ważny, że jesteśmy wzajemnie sobie dani i zadani, by ubogacać się rozwojem we własnej tożsamości. Czy po tych świętach coś w nas zostanie, a może znowu rozejdziemy się z ulgą, że wreszcie minęły?
Nie chcę znowu zakładać świątecznej maski życząc sobie wesołych świąt. Czy na pewno to jest najważniejsze, by przede wszystkim było wesoło? To tylko wesołkowatość, za którą ukrywamy wieloletni ból i rodzinne dramaty.
Potrzebujmy życzeń błogosławionych Świąt. Bo kiedy już sami nie potrafimy, to uzdrawiająca moc Bożej łaski, która idzie za błogosławieństwem z serca, jest w stanie nas przemienić. Ona zabierze lęk, który trzyma nas z dala od prawdy. Mocno wierzę w te słowa Jezusa, że tylko Prawda nas wyzwoli.
Tęsknie za świętami, w których mocą Prawdy Zmartwychwstałego Jezusa zostanie pokonana śmierć obłudy i przemoc kłamstwa w mojej rodzinie. Nie boję się świąt pełnych trudnej prawdy o moim domu, ale boję się kolejnych świąt przy stole milczącej prawdy – sojusznika przemocy.
Modlitwa
Jezu, Zmartwychwstały Panie, daj mi łaskę prawdy dla mojej rodziny. Spraw, aby w czasie zbliżających się świąt, gdy wspominamy Twoją mękę, śmierć i zmartwychwstanie, w moim domu zwyciężyła miłości i pokój. Obudź w nas wyobraźnię miłosierdzia.